poniedziałek, 19 stycznia 2015

Rozdział 2. Krew, uśmiech i grota.



Po powrocie z Pokątnej zjadłyśmy przygotowany przez naszą domową skrzatkę Celinę obiad. Od razu potem pobiegłam do siebie. Stwierdziłam, że już teraz spakuję kufer, żeby mieć to z głowy i nie męczyć się wieczorem. Po kolei wrzucałam książki, pergaminy, pióra, ubrania i szaty. Temu wszystkiemu przyglądał się mój szczeniaczek, któremu w końcu pozwoliłam sobie pobiegać. Wcześniej bałam się tego zrobić, bo mógł stać się przekąską Kruszynki.
            Spakowanie kufra zajęło mi aż godzinę. Wszystko przez to, że gdzieś podziałam moją jedenasto-calową różdżkę wykonaną z korzenia róży i włókna z lwiego serca. Różdżek przez wakacje nie można używać, więc nie przywiązywałam wagi, co się z nią dzieje. Jednak po moich poszukiwaniach okazało się, że spadła za komodę. Kiedy wszystko zostało dopięte na ostatni guzik, była godzina dziewiętnasta. Postanowiłam pójść na krótki spacer. Pupilka wzięłam ze sobą. Był na tyle lekki, że mogłam się swobodnie poruszać mając go na rękach. Z pokoju wyszłam normalnie, bo wszystkie zawalające go rzeczy wylądowały w kufrze. Mój nowy przyjaciel usnął na moich rękach, jak tylko przekroczyliśmy próg. Pozostawił mnie więc samą ze swoimi myślami. Myślałam o tym jak będzie w tym roku w Hogwarcie. To już czwarty rok. Przez całe wakacje się do niego przygotowywałam. Być cwaniarą wcale nie jest łatwo. Polega to na tym, że mam wszystko czego ludziom trzeba. Chodzi mi tu głównie o różne prace domowe, które mogą nam zadać nauczyciele. Mam każdą napisaną pięć razy. Jedna jest oczywiście dla mnie i jest napisana na W (Wybitny, coś jak mugolska szóstka), dwie prace są napisane na P (Powyżej Oczekiwań, czyli piątka) oraz dwie prace napisane na Z (Zadowalający, czyli czwórka). Każda praca jest napisana inaczej i słownictwo się w nich nie powtarza. Wypracowania są dopasowane do tego, co dany nauczyciel preferuje. Czasem się jednak zdarza, że więcej niż czterech uczniów potrzebuje mojej pomocy z jednej pracy, wtedy szybko piszę nową pracę na podstawie pozostałych. Ciężko wymienić wszystkie rzeczy, którymi się zajmuje. Zakres obejmuje od zamówienia cukierków w Miodowym Królestwie do szczegółowego zaplanowania zemsty. Oczywiście nikomu niczego nie załatwiam za darmo. Osoby, które w niczym szczególnym mi nie pomogą płacą monetami lub czymś o wartości podobnej do tego co dostali. Działaniem tego wszystkiego rządzi się jedna, jedyna zasada – Nie robię nic, co może się obrócić przeciwko mnie lub przeciwko Gryffindorowi. Kropka. Ciekawa jestem, ile osób się zastanawia jak jestem w stanie napisać tyle prac, pozałatwiać tyle rzeczy i jeszcze wyjść z tego cało, przy czym oni nie mają czasu wyćwiczyć porządnie głupiego zaklęcia przywołującego (na przykład). Ja po prostu jestem zdolna. Nie zgłaszam się na lekcjach, bo chcę wzbudzić u innych złudne poczucie, że są w czymś lepsi ode mnie. A oni się zastanawiają. Zastanawiają się nad tym, jak ja to wszystko potrafię. Prawda jest taka, że ja sama do końca nie wiem. Jestem po prostu inną od wszystkich czarownicą. Nie no, przesadzam, różnię się jedną rzeczą – mam łączność z Powietrzem. Chodzi mi o żywioł. Bardzo mi on pomaga. Mogę przenosić przedmioty, psuć fryzury Amy i Emily, zatrzymać coś, rozpędzić i tak dalej. Przyzwyczaiłam się do tego i nie jest to dla mnie niczym niesamowitym. Jest jednak rzecz, którą cenię i uwielbiam to robić, a mianowicie latanie. Dzięki Żywiołowi Powietrza swobodnie panować nad swoim ciałem ponad ziemią. Poza mną wiedzą o tym trzy osoby: mój ojciec, Albus Dumbledore (dyrektor Hogwartu) i Minerwa McGonagall (opiekunka Gryffindoru). Kiedyś wiedziała moja matka, ale… już jej się nie liczy.
            Ostatki czerwonej poświaty zachodzącego słońca oświetlały Dolinę Godryka. Wiatr co rusz rozwiewał mi włosy. Szłam i szłam, minęłam już ostatnie domy Doliny, ale coś mi mówiło, żeby iść dalej. Słońce już całkowicie zniknęło za horyzontem, a ze słońcem też i wiatr. Był ciepły, bezwietrzny wieczór. Szłam dalej, ciągle prosto. Nagle skręciłam. Nie wiem, czemu. Po prostu skręciłam. Nie przeszłam nawet dziesięciu kroków, jak zobaczyłam na ścieżce świeże plamy krwi. Nie były duże, a jednak widoczne pomimo panujących wokoło ciemności. Postanowiłam iść ich śladem. Prawie od razu musiałam zejść z głównej ścieżki i zacząć przedzierać się przez wysoką trawę, na której również były widoczne krople krwi. Mogłabym przelecieć ponad trawą, ale wówczas nie widziałabym ich. Kiedy minęłam trawę ujrzałam niesamowity widok. Byłam w czymś co można było nazwać grotą, bo ów miejsce było odgrodzone bujnymi krzewami, które zrosły się tworząc sklepienie. Na środku „groty” było małe źródełko, w którym odbijały się migocąc gwiazdy nocnego nieba. Na początku mnie to zdziwiło, bo krzaki były zrośnięte ze sobą, ale po chwili zobaczyłam wyciętą nad sklepieniem dziurę. Nie miałam nikomu, kto to zrobił tego za złe, bo efekt był świetny.
            Nagle usłyszałam… szloch? Ktoś tu był. Ludzie pomyśleliby, że to na pewno nikt groźny skoro płacze. Nie ja. Złudne stereotypy prowadzą do katastrof. Chciałam zobaczyć tego kogoś tak, aby on mnie nie widział, przynajmniej na początku. Hmm… sklepienie jest dość wysoko, więc mogłabym podlecieć. Przeważnie ludzie nie płaczą leżąc na wznak, chyba, że rozmawiają z Bogiem, czy coś. Miałam nadzieję, że mnie nie zauważy. Powoli unosiłam się nad ziemię. Wyżej i wyżej. Kiedy znalazłam się tuż pod sklepieniem zaczęłam podążać za szlochem. Kiedy czułam, że szlochająca osoba znajduje się pode mną, spojrzałam w dół. Nikogo tam nie było. Tylko plama krwi, ta akurat całkiem spora. Postanowiłam zastosować moje logiczne myślenie: Duża plama świeżej krwi oznacza, że ktoś pode mną leży. Nie widzę go. Wykorzystuje magię, aby być niewidzialnym. Sto procent, że to czarodziej. Dlaczego jest niewidzialny? Ma coś co sprawia, że jest niewidzialny. Co sprawia, że człowiek staje się niewidzialny? Peleryna Niewidka. Kto ma prawdziwą Pelerynę Niewidkę? Już wiedziałam z kim mam do czynienia. Opadłam w dół tak szybko, że mój niewidzialny przyjaciel wydał z siebie zduszony okrzyk. Po chwili umilkł, a wraz z nim jego szlochanie. Chyba miał nadzieję, że nie usłyszałam jego krzyku.
            -Potter, nie baw się ze mną w chowanego, tylko wyłaź spod swojej Pelerynki i gadaj co ci się stało. – powiedziałam
            Moim oczom ukazał się przystojny brunet, który patrzył na mnie swoimi orzechowymi, pełnymi bólu oczami.
            -Jak tu trafiłaś?- zapytał
            -Po śladach krwi. Co ci się stało? – zapytałam po raz kolejny
            -Nic wielkiego. Tęsknota za Evans i żyletka. – powiedział i uśmiechnął się. Widać było, że uśmiecha się na siłę. James od pierwszej klasy Hogwartu kochał się w Lily Evans. Urocze… Nie miałam jednak pojęcia, że miłość ta jest miłością na taką skalę, że odrzucenie powoduje to, że James zaczął się okaleczać.
            -Od kiedy się tniesz? – zapytałam. Widziałam, jak zdziwił go mój wyjątkowo rzeczowy ton głosu. Nie należę do ludzi, którzy rozczulają się z byle powodu. Niektórym się przez to wydaje, że jestem wredną egoistką. Ich problem.
            -Czy to ważne?
            -Nie. Próbowałam tylko jakoś ciągnąć rozmowę. – może rzeczywiście byłam niemiła – Co robisz w tej okolicy? – zapytałam miłym tonem. W końcu James nie był moim wrogiem, a nawet go lubiłam.
            -Mieszkam, wprowadziliśmy się dopiero dzisiaj rano, więc nie dziwi mnie, że pytasz. – odpowiedział i uśmiechnął się. Teraz już nie wymuszał tego. –A ty co się włóczysz?
            -E tam. Zwykły wieczorny spacer. – odpowiedziałam i odwzajemniłam jeden z moich powalających uśmiechów. Może nie byłam najmilsza, ale potrafiłam zbajerować.
            -Co trzymasz na rękach? – zapytał
O matko! Całkiem zapomniałam, że mam szczeniaka na rękach!
            -To mój pies. – odpowiedziałam
            -Jak się wabi?
            -Jeszcze nie wiem, dzisiaj go kupiłam. Masz jakiś pomysł na imię?
            -Może być James. – powiedział i posłał mi jeden ze swoich uwodząco-łobuzerskich uśmiechów. Też był w tym dobry.
            -I co jeszcze? – zaśmiałam się
            -Potter. – powiedział i jeszcze raz się uśmiechnął
Był świetny w posyłaniu zalotnych spojrzeń i uśmiechów. Nagle zapytał o rzecz, o którą nie powinien pytać.
            -Jak znalazłaś się pod sklepieniem?
Nie. Nie odpowiem mu po chamsku. Będę miła. Nie dam się wyprowadzić z równowagi. Odpowiedziałam mu na pytanie żartem.
            -Powiedziałabym ci, ale jesteś największą bajdziarą jaką znam. – i uśmiechnęłam się. Poskutkowało. Też się uśmiechnął.
            -Powiedz. Przysięgam, że nie powiem nikomu, nawet Syriuszowi. – haha, dobry żart, łaził z Syriuszem wszędzie. Jak widziano gdzieś jednego, to było wiadomo, że drugi był w pobliżu. Mogłoby mu się to wymsknąć nawet przypadkiem.
            -Jak zasłużysz to się dowiesz. – powiedziałam. Nadal miałam przyklejony do twarzy uśmiech.
Okazało się, że James jest prawie tak dobry w wyciąganiu tajemnic co ja. Korzystając z okazji, że nie miałam psa na rękach, bo ten bawił się w źródełku, przyciągną mnie do siebie i  zaczął szeptać do ucha:
            -Powiedz mi… Proszę… Ja ci przysięgam, że…
            -Nie grab sobie u mnie – przerwałam mu – bo mogę ci pomóc w wielu rzeczach, ale mogę też wiele namieszać w twoim życiu.
            -Czyli mi nie powiesz? – zapytał, nie wypuszczając mnie z objęć. Swoją drogą, było mi całkiem wygodnie.
            -Nie – odparłam i uśmiechnęłam się do niego tak pięknie, że aż mu się źrenice rozszerzyły.
            -Chodźmy już stąd – powiedział – jest późno.
O matko, będę musiała znowu przełazić przez tą trawę. Może jednak zaufać mu i jak najszybciej opuścić to miejsce… Boże, jeszcze będę tego żałowała.
            -James?
            -Słucham? – zapytał grzecznie. Gdzie on się, do cholery, nauczył tej kultury?!
            -Powiem ci, a właściwie pokarzę, jak tu przyszłam i dlaczego mnie nie zauważyłeś, ale masz mi przysiąc, że NIC NIE POWIESZ. – te ostatnie słowa wypowiedziałam tak, że sama się przestraszyłam
            -Jak sobie życzysz, Księżniczko. Twoje słowo jest dla mnie rozkazem.  – powiedział i uśmiechnął się. Jak tak dalej pójdzie to postaram się, żeby mówili na niego Uśmiechnięta Morda Potter.
            -Złap się. – rozkazałam biorąc psa na ręce.
            -Za co? – powiedział. Rozumiejąc to oczywiście dwuznacznie.
            -Nie rżnij głupa, tylko złap mnie w pasie, idioto. – a miałam być miła.
            -Już, już. Nie bądź taka napalona.
Zaczynał mnie irytować.
            -Trzymasz się? – pytałam znowu grzecznie
            -Tak. Mam już zacząć cię całować?
            -Nie tym razem, Potter. – powiedziałam i wystrzeliłam w powietrze.
James się chyba lekko wystraszył, bo złapał mnie mocniej w pasie, a do tego przez chwilę miał minę jakby miał zwymiotować, ale po chwili wrócił mu uśmiech.
            -Ty i ja, ciemna noc. Chodź pod koc. – powiedział mam nadzieję, że żartem.
            -Nie umiesz rymować.
            -Może i nie, ale za to bardzo dobrze radzę sobie pod kocem. – odparł i posłał tym razem łobuzerski uśmiech.
            -Jak do twojego domu? – zapytałam, gdy znaleźliśmy się we wsi.
            -Patrz – to tamten. – wskazał na mały wiejski domek.
Gdy opadliśmy na ziemię mogłam się mu przyjrzeć lepiej. Zbudowany z białej cegły, pokryty ciemnoniebieskim dachem. Z prostymi drzwiami i oknami. Bez zbędnych ozdób.
            -Nic specjalnego. – powiedział James, tak, jakby się wstydził, że w nim mieszka
            -Jest śliczny. – powiedziałam to głosem tak szczerym, że sama się zdziwiłam, że mnie na to stać. Mówiłam prawdę, ale zwykle, gdy coś chwaliłam wychodziła z tego czysta ironia.
            -To… do jutra. – powiedział i przytulił mnie
            -Do jutra. – odpowiedziałam i skierowałam się w stronę domu.
            -Ej! – zawołał jeszcze za mną James – Dobrych snów, Księżniczko.
            -Nawzajem, Potter. – odkrzyknęłam
            W spokoju ruszyłam w stronę domu, myśląc o tym jak to będzie jutro…

1 komentarz: