poniedziałek, 19 stycznia 2015

Rozdział 1. Pies, Kot i Stara Ropucha.



-Ariana, do cholery!  Masz być na dole za trzy minuty! Przecież ci mówiłam, że wybieramy się dzisiaj na Pokątną!
No i co się drzesz? Zaspać pięć minut – też mi katastrofa. Mam nadzieję, że ją rozbolało gardło. Ach, ta miłość pasierbicy… Nie dość, że muszę znosić fochy jej córusi, to jeszcze ona truje mi cztery litery.
            Wyszłam z łóżka, nie spiesząc się zbytnio. W moim pokoju jak zwykle był bałagan na taką skalę, że tylko ja potrafiłam się tam poruszać. I dobrze. Nie znam ludzi, którzy byliby tu mile widziani. Zręcznie przeskakując pomiędzy stertami ksiąg i zwojami pergaminów dopadłam pięknie wyrzeźbionej, pozłacanej klamki drzwi od łazienki. Co za cepelia. Dlaczego nie mieszkam w domu, gdzie nie ma żadnych antyków, ani dzieł sztuki i wszystkiego można dotknąć, a nie obchodzić się jak z jajkiem! Weszłam do łazienki i spoglądając w lustro oprawione w szczerozłotą ramę wysadzaną rubinami, które chyba miały dodać wszystkiemu urody, mruknęłam „Fuj”. Typowa reakcja na widok mojego wyglądu. Blada twarz, ha, co ja mówię, biała twarz, brązowe włosy za pas, usta – takie czerwone jakbym nocą zabawiała się z wampirami. Nos jest akurat znośny – nie za duży, nie za mały. No i oczy. Wielkie, granatowe… Nie są za piękne, ale wiem jak wszyscy się tych oczu boją. Mam tak przenikliwy wzrok, że większość osób woli mnie unikać, jakby się obawiali, że czytam w ich myślach. Z drugiej strony z moim spojrzeniem nie wygra żadne inne, więc można je porównać do lustra weneckiego. Taki oto wygląd zagwarantował mi status największej cwaniary w Hogwarcie.
            -Ariana, szybciej!
Stwierdziłam, że wystarczy szarpania nerwów pani Whitford (szlak mnie trafia, jak sobie przypominam, że mamy tak samo na nazwisko). Obmyłam twarz, rozczesałam włosy i zbiegłam na dół?
            -Gdzie Emily? – zapytałam
            -Szykuje się. – odpowiedziała mi „mamusia” oschłym i wyjątkowo protekcjonalnym tonem
            -Co na śniadanie?
            -Jajecznica, którą przygotowała Emily, bo nie spała do południa, jak ty.
Nałożyłam sobie tego czegoś na co mówiły „jajecznica” i bojąc się czy nic tam nie dosypała wzięłam kęs.
            -Pyszna, prawda? Idealnie przygotowana… Ach, widać, że to moja córka. - zachwycała się „potrawą” moja mamusia najukochańsza
            -Jeśli chciała wysmażyć to na podeszwę, to rzeczywiście – idealne. – skomentowałam, nie ukrywam - złośliwie, ale za to jak trafnie.
            -Milcz, gówniaro!
            -Do pasierbicy „gówniaro”? Niech się tylko ojciec dowie, ty stara zgredo.
            -Ojca nie ma. A jak będzie to będzie trzymał moją stronę.
            -Twoja interesująca historia tak mnie urzekła, że…
W tym momencie do jadalni weszła Emily. Miała rozpuszczone blond włosy, sięgające ramion, mały nos i  jasnobrązowe oczy. Od góry do dołu różowe ubrania. Wyglądała jak landrynka.
            -Och, Syriusz będzie tobą zauroczony, a James na pewno wyzna ci miłość. – mówiłam jej z ironią. Od dawna stara się o względy u Huncwotów. Na ogół w szkole jest postrzegana za ładną, ale nasi gryfońscy maruderzy stanowią wyjątek i traktują ją jak kolejną głupią blondynę.
            -No, ty się o to martwić nie musisz, bo wyglądasz jak żona goblina. – mówiąc to obie wybuchły śmiechem. Ja za to wcale nie uważałam, żeby granatowo-czarna koszula w kratę, wpuszczona w czarne dżinsy wyglądała źle. Przecież nie mogłam wyglądać jak z żurnala. Miałam wyglądać dobrze i nie rzucać się w oczy. W końcu byłam cwaniarą.
            Po kolei wchodziłyśmy do kominka, by zniknąć w płomieniach i przenieść się do Dziurawego Kotła (ja oczywiście na końcu). Szybko przeszłyśmy przez knajpę, bo jak mówi Amy Rivera (tak się nazywa moja macocha, znaczy teraz nazywa się Whitford…), ludzie jej pokroju nie powinni zadawać się z taką hołotą. Nigdy jej nie zrozumiem. Przecież zanim wyszła za mojego ojca – Edwarda Whitforda, była żebraczką, która po nagłej śmierci mojej matki – Demetrii Whitford „pocieszała” go.
            Kiedy już znalazłyśmy się na Pokątnej, Emily oświadczyła, że chce mieć kota. Stara zgredówa uznała to za świetny pomysł, więc od razu pobiegły do sklepu z magicznymi zwierzętami. Stwierdziłam, że lepiej będzie jak poczekam na zewnątrz i oszczędzę sobie wstydu za te dwie próżne baby. Po około piętnastu minutach czekania wyszły. Emily trzymała na rękach kota. Co ja mówię, to był kocur. Ogromny, biały kocur. Ciężko było mi stwierdzić, czy ma tak bujną sierść, czy taki nadmiar cielska.
            -Prawda, że piękny? – zapytała mnie macocha
            -Przeuroczy – odparłam z grymasem, którego jednak, mimo mojego talentu aktorskiego, nie dało się ukryć. Ona na szczęście tego nie zauważyła.
            -Spójrz w te jego oczka! – mimowolnie spojrzałam i od razu pożałowałam. To nie były oczka, tylko ślepia. Wielkie różowe ślepia, które idealnie odwzorowywały charakter Emily.
            -Co tak stoisz? Nie chciałabyś jakiegoś zwierzaka? – czułam jak oczy mi się powiększają dwukrotnie. Czy to babsko zaproponowało mi coś, co mi sprawi przyjemność? Pewnie, że chciałam mieć zwierzaka, od dwóch miesięcy normalnie rozmawiałam wyłącznie ze sobą.
            -Chciałabym.
            -Aha, świetnie. Masz tu dziesięć galeonów i kup jakiegoś sobie, byle szybko.
Wzięłam od niej woreczek z monetami i weszłam do sklepu. Gdy otworzyłam drzwi rozległ się charakterystyczny dzwonek. Jednak w sklepie nikogo nie było. Rozejrzałam się dokładnie po wszystkich klatkach. Były tu koty, psy, sowy, żaby, myszy, węże, szczury i inne zwierzęta, których nie potrafiłam nazwać.
            -Dzień dobry.
Rozległ się zachrypnięty głos właściciela. Nie podskoczyłam. Nie należę do strachliwych.
            -Dzień dobry. Chciałam kupić jakiegoś zwierzaka, którego mogłabym zabrać ze sobą do Hogwartu.
            -Mhm, dobrze, dobrze. Na którym jesteś roku?
            -Czwartym, a czemu pan pyta?
            -Chcę ci wybrać zwierzaka, który będzie do ciebie pasował. Do jakiego domu należysz?
            -Do Gryffindoru. – odpowiedziałam. Może trochę zbyt dumnie, niż powinnam. No, ale cóż… Byłam dumna, że należę do domu lwa, ale nie byłam zadowolona, że moja przybrana siostrzyczka też tam należy.
            -To może byś chciała…
            -Chcę psa. – przerwałam mu. W ogóle to nie wiem, skąd mi przyszedł taki pomysł, bo jeszcze trzy minuty temu nie miałam pojęcia, czego chcę.
            -Psa… Masz jakieś upodobania, co do wyglądu?
            -Chciałabym, żeby… żeby był mały. – powiedziałam, przypominając sobie kota, którego ma Emily – Najmniejszego jaki jest. – dodałam dla pewności
            -Wydaje mi się, że mam coś idealnego dla ciebie…
I poszedł na zaplecze. To co powiedział brzmiało tajemniczo. W ogóle ten gość był tajemniczy. W obszarpanej szacie, połatanych spodniach i rozczochranych czarnych włosach wyglądał dość… specyficznie.
            Zobaczyłam, że sprzedawca wraca z zaplecza i niesie coś w rękach. Podszedł do lady i położył na niej śpiącego, zwiniętego w ciemnobrązową kulkę szczeniaczka. Był tak mały, że kot Emily mógłby go połknąć, nawet nie przeżuwając. Piesek nagle obudził się. Przeciągną się, zamerdał króciutkim ogonkiem, a potem spojrzał na mnie swoimi wielkimi granatowymi oczami. Wtedy wiedziałam już o co chodziło sprzedawcy. Pies był do mnie po prostu podobny. Matko, ale dziwne uczucie wyglądać jak pies. Spostrzegłam też wtedy, że kolor sierści psa jest identyczny moim włosom. Piesek ten patrzył na mnie ckliwym wzrokiem, że, aż mi się zachciało płakać.
            -Weź go sobie. Za darmo. A tej starej jędzy powiedz, że kosztował tyle galeonów, ile ci dała.
Nie byłam pewna, czy facet jest do końca zdrowy na umyśle i skąd wie, że przyszłam tu z Amy, i w ogóle skąd on wie, że ona jest taka wredna? A tam. To nie moja sprawa. Miałam teraz problem, jak nazwać mojego pupila.
            -Gdzie ten kot? – zapytała mamuśka mniej uprzejmie, niż ostatnio (tamto w sumie uprzejme też nie było.
            -Jaki kot? – zapytałam zdezorientowana
            -No ten, co miałaś go sobie kupić.
            -Mamo, to chyba ten co trzyma go w dłoni! – zauważyła inteligentnie Emily. Jak można od razu nie zauważyć, że osoba, z którą się rozmawia ma na rękach zwierzę?
            -To nie kot, tylko pies, idiotko. – podpowiedziałam
            -Kupiłaś psa?! –wydarła się na mnie stara ropucha – Nienawidzę psów! Ten jest do tego taki marny i ma taką krótką sierść. Kruszynka zaraz go zje.
Widząc mój zdezorientowany wzrok wyjaśniła mi, że Emily nazwała swojego kota Kruszynka.
Jak można nazwać półmetrowego kota Kruszynka? Stwierdziłam wtedy, że na wybranie imienia mojemu psu poświęcę więcej czasu, żeby nie wyrządzić mu podobnej krzywdy, co Emily swojej Kruszynce.
            -No i co się tak patrzysz? – zapytała mnie Emily – Mamo, chodźmy już. Co mamy jeszcze załatwić?
            - W Esach i Floresach byłyśmy na początku wakacji, czyli książki macie… Aha, zostały szaty. Idziemy.

2 komentarze:

  1. Strasznie mi się podoba to opowiadanie ;))
    Naprawdę ♥

    OdpowiedzUsuń
  2. Dopiero teraz zaczęłam czytać i bardzo mi się podoba <3

    OdpowiedzUsuń